Aż do pałacu Maleka,
Bo oń chodziło nam głównie.
Już tam rzucił ognia głównię
Don Lope de Figueroa
— Światło i honor ojczyzny —
I już murów wysoczyzny
Całe w płomiennéj koronie
Legły po alkada skonie
Nam do stóp. — Ja, co prócz błysku
Stali, szukałem też zysku
— Choć to nieprawym doborem
Parzą się zyski z honorem —
Rozochocony zuchwale
Przebiegałem wszystkie sale,
Istny gmach labiryntowy,
Aż dobiegłem do alkowy;
Do ostatniego schroniska
Przecudownéj Afrykanki,
Najpiękniejszego zjawiska,
Jakie-m kiedy widział w świecie.
— Ach! malować śliczne dziecię!...
Lecz nie czas na malowanki. —
Ona skoro mię ujrzała,
Przerażona i struchlała,
Jak gdyby łoża firanki
Były mury kamiennemi,
Pierzchła, kryjąc się za niemi.
— Ale co to? Twarz ci zbladła
I łza z pod powiek upadła
Na lice — poseł boleści...
Nie zważaj; to moje smutki
Zmartwychwstałe w twéj powieści.
Jeżeli ci żal dojmuje,
Żeś nie znalazł swojéj zguby,
Cierpliwości, druhu luby:
Ten, co nie szuka, znajduje.
Prawdę powiadasz; — kończ powieść.
Rzuciłem się za firanki...
Blada i bezmowa stała