Zlitowawszy się wypadku
Kapitan pewnego statku,
Co stał na kotwicy wtedy,
A miał płynąć do Lisbony,
Użyczając swej pomocy,
Przyjął mię nań jednej nocy,
Która mię czarną oponą
Okrywszy, jak pod zasłoną
Przewiodła. Tam więc ukryty
Żyłem, aż w żagle rozwity
Olbrzym wichrów i odmętu,
Pognał przez kraj elementu
Neptnnowego.
O błądzi
Świat, gdy nielitośnie sądzi
Krzywdę; niech podłym nie głosi
Człowieka, co wstyd swój znosi,
Lub niech go usprawiedliwi,
Gdy się mści. — Bo się przeciwi
Słuszności, kto upokarza
Srom, a nie odpuszcza karze. —
— I dziś mię widzi Lisbona
Strojna — w łachmanach nędzarza.
Do miasta wejść się nie ważę...
Oto smutne me wypadki;
Nie smutne, bo sprawce rzadkiej
Uciechy, w twe mię ramiona
Wiodą. Oto cię oplotą,
Sławny Lopesie z Almeidy,
Jeśli tak lichą istotą,
Co dziś od dostojnych stroni,
Brzydząc się, nie cofniesz dłoni. —
Przysłuchiwałem się pilnie
Don Huanie, twoim skargom,
Które tak na falach łez
Piersi posyłały wargom,
I żywię to przekonanie,
Że na twojej czystość szpady