Słuchaj jeno:
Dzień ku zmierzchowi się chyla,
To najstósowniejsza chwila,
Bo nie jest ani dość widno,
Ażeby mógł być poznany,
Ni tak późno, by sąsiadom
Mógł się zdawać podejrzany.
Pan mój bez ważnej przyczyny
Nie powraca tej godziny.
Don Ludwik musi w ulicy
Być jak zwykle; tu bez świecy
Zostaniesz; otworzę salę.
Wprowadzę go przez pokoje,
On wynurzy ci swe żale,
A ty mu wynurzysz swoje.
Nad resztą — szczęścia opieka.
Aj! zręcznaś! Sztuką wywodu
Twego tak znikły trudności,
Że nie ma honor powodu
Bać się, że hańba go czeka.
— Idź po Ludwika!...
Miłości!
Choć się w twych uściskach prężę,
Ufam, że się przezwyciężę.
Nie płochość, — honor mi radzi
Chwycić się tego sposobu.
Niechże mię honor prowadzi,
Bo jeśli jeszcze on zdradzi,
Niechaj i śmierć zadać umie.
Gdy padnę, w zranionej dumie
Sama kres przyspieszę grobu.
— Drżę; zda mi się, że Don Lope
Tam na progu stawia stopę;
Czuję, patrząc nieprzytomnie,
Że z powietrzem idzie do mnie,