Wpadli na mniej trzej nieznani
Ludzie najniespodziewaniej.
Widząc, — a w tak nagiej chwili
Nawet dzielność się pomyli, —
Że przeciw trzem stawić czoła
Męstwo moje nie podoła,
Schroniłem się na te schody.
— Ci widząc, że mi już szkody
Z uświęconego schroniska
Nie zrobią bez narażenia
Głowy, ścigać mię przestali.
Ja zostałem w pierwszej sali
Czekając, aż pójdą precz.
— Skoro ucichło w ulicy,
Eu wejściu kroki zwracałem,
Wtem, kiedy z sali wyjść miałem,
Spotkał mię ktoś i zapytał,
Kto idzie. Jam nie poczytał
Za stósowne odpowiadać,
Sądząc, że to przeciwnicy
Moi; tak wgłąb idąc dalej,
Zaszedłem tam; oto, panie,
Przyczyna, zkąd twe mieszkanie
Kryje obcego człowieka.
Teraz możesz śmierć mi zadać,
Bo skorom rzekł prawdę jeno
I za prawdę śmierć mię czeka,
Chętnie kupię ją tą ceną,
Przyjmując z ręki żelazo
Tkniętej szlachetną obrazą,
Nie natchnionej zemstą podłą.
Jak może w jednej się duszy
Pomieścić tyle katuszy,
Tyle podejrzeń, zazdrości,
Tyle żalu i wściekłości!...
Jeśli ten człowiek bezwstydny
W ulicy był mi ohydny,