się w lesie grzechów Przeglądu Tygodniowego; a jednak płakała ciągle, jak owa panna, która
„Słuchać wcale nie chciała,
Tylko ciągle płakała:
Mój zielony dzban,
Stłukłci mi go pan!“
Niestety, nie mogę ukryć, że powodem owego płaczu byłem ja, a raczéj znów ten mój nieszczęśliwy odcinek o matkach chrześciańskich. Ja to stłukłem ów zielony dzban pełen słodkiéj wody wzajemnéj adoracyi; ale czyż ja wiedziałem, że jeżeli matki chrześciańskie cokolwiek czynią lub nie, to tylko dla dusznego ich zbawienia. Nie wiedziałem! mea culpa! za który żałuję tu nawet w Ameryce.
Nic więc dziwnego, że wobec takiego stanu rzeczy, i w owém piśmie, które zacząłem czytać wspomnionego poranku w redakcyi, znalazłem także artykuł, który był względem mnie mniéj więcéj tém, czém jest przysłowiowa koza względem pochyłego drzewa. Autor największéj (co do liczby stronnic) powieści polskiéj, spojrzał w owym artykule á vol d’oiseau na społeczeństwo i rozpłakał się rzewnie; potém siadłszy w swą łódkę pasterską, żeglował po falach własnych łez ku opinii publicznéj, i zyzując jedném okiem na Prusa, drugiém na mnie, wołał na ludzi, że koniec świata jest blizki, że apokaliptyczne potwory zaczęły nietylko chodzić po świecie, ale i pisywać odcinki, i że on pierwszy przepowiada to w swém piśmie, którego prenumerata wynosi: w Warszawie tyle a tyle, na prowincyi tyle a tyle, kwartalnie tyle, miesięcznie tyle, etc.
Nie jestem jeszcze tak zepsuty, abym nie miał żałować za grzechy; przejęła mnie więc skrucha, i po-