Tymczasem drzwi otworzyły się. Do redakcyi wszedł jakiś dżentleman, mający koło sześciu stóp wzrostu, ze wspaniałą jasną brodą.
— Czy z panem Litwosem mam honor mówić! — spytał nizkim basowym głosem, który przypomniał mi ryk lwa.
— Czém panu mogę służyć? — odpowiedziałem z uprzejmym pośpiechem, robiąc rękoma z tyłu rozpaczne wysilenia, aby dostać się do laski stojącéj w kącie, która jak na złość zsunęła się właśnie na ziemię.
— Czy to pan pisuje „Chwilę obecną?“
Stało się — pomyślałem.
— To jest... właściwie... Bo to widzi pan, czasami reportorowie przynoszą mi mylne fakta... Ale z kimże mam honor?
— Jestem X. z Poznańskiego?
Odetchnąłem, albowiem nigdy nic nie pisałem o Poznańskiém.
— A więc pan z Poznańskiego?
— Tak, panie,
— Ach! to właśnie cieszy mnie niewymownie.
— Widzę, że pan nie bardzo kocha warszawiaków.
— Owszem, panie. Tylko bez wzajemności.
— Otóż przyszedłem spytać, czy panowie macie jakie stosunki z Ameryką?
— Nie mogę panu ukryć — odpowiedziałem ze spuszczonemi oczyma — że nasza gazeta liczy tam kilka tysięcy prenumeratorów...
— Aż tylu?
— O, tak! między innymi prezydent Grant pilnie studyuje naszą politykę.
Strona:PL Pisma Henryka Sienkiewicza t.2.djvu/013
Ta strona została uwierzytelniona.