wozić, koń musi go uczyć. Po niejakiéj chwili, konsul począł się namyślać i drapać w głowę.
— Panu o prostą wizę chodzi? — spytał.
— Tak, byle w dobrym gatunku.
— Hm!.!. Dyabli nadali tyle tych pieczęci.
— Palnij pan pierwszą lepszą.
— Ale to trzeba na końcu paszportu?
— Najlepiéj trzymać się środka. W Stanach Zjednoczonych są tylko dwie partye: demokratyczna i republikańska, a niéma trzeciéj, dlatego jest źle.
— A tak! tak!
— A pan do jakiéj partyi należy? — spytałem z nienacka.
— Ja?... tego... jakże się nazywa?... Mam przecie gdzieś zapisane, ale napamięć...
— A cóż wiza skończona?
— Zaraz, zaraz. Dyab... nadali te pieczęcie. E! wié pan co? kropniemy największą, zawsze to nie zawadzi.
— Kropnijmy największą.
Konsul wydobył z szuflady coś nakształt tarana do zabijania palów w Wiśle.
— A toż to prześcieradło możnaby tém zaawizować — rzekłem.
— To nic, poradzimy... O, dla Boga! a to istotnie ciężkie!
— Może panu pomódz? Raz, dwa, trzy... Hoop! siup!
Rozległ się głuchy łoskot stołu, na który padła pieczęć. Zdawało się, że mój paszport krzyknął: „O Jezu!“ Schowałem go do kieszeni i wyszedłem.
Strona:PL Pisma Henryka Sienkiewicza t.2.djvu/019
Ta strona została uwierzytelniona.