Nie było rady. Kazałem zabrać moje kufry i obaj udaliśmy się na centralny dworzec w Kolonii. Była już prawie północ; chciało mi się spać srodze, ale ruch panujący na dworcu wytrzeźwił mnie. Lubię ten ruch, gwar i wrzawę, panującą na wielkich dworcach kolejowych. Sale płonęły światłem; stoły były nakryte. Z zewnątrz dochodził nas świst i sapanie lokomotyw, pomięszane z odgłosem dzwonków i nawoływaniami konduktorów. Ludzie biegali na wszystkie strony, przenosząc kufry, pakunki. Przejeżdżający wołali wszystkiemi językami na garsonów. Siedzący obok nas jakiś anglik z wyciągniętą twarzą i wyciągniętemi nogami, badał starannie palcami wnętrze swego nosa, spoglądając przytém na ludzi tak, jak gdyby wszyscy wyłącznie po to byli zebrani, ażeby on miał się czemu przypatrywać.
Kazaliśmy podać sobie coś do zjedzenia. Zauważyłem wówczas pierwszy raz, że nasze palone buty, futrzane szuby i baranie czapki poczynają nam zjednywać popularność. Małe grupki ludzi przyglądali się nam ciekawie. Brano nas widocznie albo za jakichś rossyjskich książąt, albo za hercegowińskich posłów, wysłanych o pomoc przeciw Turkom. Skutkiem współczucia zapewne dla nieszczęśliwych męczenników tureckich, kazano nam płacić za wszystko dwa razy więcéj, niż się należało.
Wsiedliśmy wreszcie do wagonu. Wkrótce jadący z nami do Brukselli jakiś francuz począł nas wypytywać o nasze pochodzenie.
— Jesteśmy Polacy — odpowiedziałem.
Tu przysłowiowa francuzka znajomość geografii zabłysnęła z całą świetnością.
Strona:PL Pisma Henryka Sienkiewicza t.2.djvu/028
Ta strona została uwierzytelniona.