Tymczasem mój towarzysz, z otwartemi ustami z głową niżéj od nóg, świszczał, ryczał, sapał, rzał, gwizdał, — słowem: wydobywał z siebie tak nadludzkie, tak fantastyczne, a nagłe i niespodziewane odgłosy, że i mnie samego, jakkolwiek słyszałem już nieraz jak nasza szlachta chrapie, zaczęło ogarniać zdziwienie.
Wkrótce téż zauważyłem, że wagon nasz stawał się coraz pustszy. Co stacya, jaki taki zabierał swoje manatki i wynosił się do innych przedziałów. Na granicy belgijskiéj było już nas tylko dwóch. Pociąg zatrzymał się. Do wagonu wszedł, już nie mrukliwy pruski konduktor, ale belgijczyk, ubrany w czarne kepi; i poprosił nas po francuzku, ażebyśmy udali się do rewizyi rzeczy.
— Co to jest? — pytał rozbudzony mój towarzysz, wodząc na wszystkie strony oczyma.
— Granica belgijska, rewizya.
— Zdaje mi się żem się trochę zdrzymnął.
— Bardzo niewiele!
— A gdzież się reszta pasażerów podziała?
Oparłem rękę na jego ramieniu:
— Galilee vicisti! żaden nie dotrzymał placu. Wszyscy drapnęli.
Rewizya zajęła nam bardzo niewiele czasu. Zjedliśmy wieczerzę, wypili po pół butelki wina i ruszyli daléj. Dzień już robił się dobry, gdy zbliżaliśmy się do Brukselli. Śliczne to miasto, po Paryżu najpiękniejsze ze wszystkich, jakie kiedykolwiek widziałem; otoczone wzgórzami pokrytemi lasem i cudnemi dolinami, otrząsało ze siebie białawe tumany nocy i z mgły wywijało się, skąpane w różowém świetle i niby uśmie-
Strona:PL Pisma Henryka Sienkiewicza t.2.djvu/030
Ta strona została uwierzytelniona.