już i tak nie wiedzieli co się z nimi dzieje, a zwłaszcza, co się za pół godziny dziać będzie.
Nakoniec zszedłszy po pochyłym pomoście, weszliśmy na pokład statku. Para świszczała, koła poczęły obracać się lekko i zapieniać wodę, ale statek jeszcze nie ruszał. Skorzystałem z téj chwili, aby odetchnąć trochę i spojrzeć w sinawą dal, gdzie, jak okiem dojrzał, ciągnęła się wzburzona toń morska. Po chwili jakieś indywiduum ubrane w gumowy płaszcz zwróciło moją uwagę. Indywiduum to, stojąc niedaleko mnie, pogrążyło nagle ogromny tytuniowy zwitek w ustach, następnie zasunęło również gumowy kaptur na głowę, i wylazło po schodkach na wysoki mostek, stojący na przodzie statku i osłonięty żaglowém płótnem.
— Kto to jest — spytałem komiwojażera.
— Kapitan. — Wylazł na górę i ubrał się w swój płaszcz: Hm! zły znak, będziem mieli burzę.
— Niech pana dy.... — chciałem powiedzieć: — dziękuję panu ślicznie.
Nie był to jednak jedyny i ostatni zły znak. Wkrótce spostrzegłem jeszcze gorszy: oto z pod pokładu wydobył się majtek, niosąc w obu rękach białe fajansowe miski, które zaczął tu i owdzie rozstawiać po pokładzie.
— Neptunie! kupię ci dziesięć obiadów, ale tym jednym razem, pozwól zachować mi mój — rzekłem w duchu.
Nagle uczułem, że statek zakołysał się w prawo i w lewo, brzeg począł usuwać się z pod moich oczu. Ruszyliśmy w drogę.
Co się potém działo, o tém wiadomość schowam do następnych listów. Widziałem potém na oceanie podobne sceny, tylko podniesione do kwadratu, dlatego opis ich odkładam.