Strona:PL Pisma Henryka Sienkiewicza t.2.djvu/038

Ta strona została uwierzytelniona.
I.

w półtoréj godziny po wyjeździe z Calais, kończy się wreszcie prawdziwa męka podróżnika. Owe krótkie bałwany, którym osobiście życzę żeby nigdy nie wyjrzały z dna morskiego, przestają wreszcie wstrząsać mózgiem jak ziarnkiem grochu w grzechotce, na widnokręgu zaś poczyna się rysować Douvres.
Gdym wjeżdżał do portu, było chmurno, dżdżysto, mglisto, posępnie; słowem taki czas, w jakim najlepiéj jest położyć się spać. Port był stosunkowo pusty, widok zaś pobrzeży przeraźliwy. Białe, wysokie na kilkaset stóp ściany, prostopadle sterczące z morza, wyglądają na tle czarnéj wody, jak żałobny szlak na całunie. Istny krajobraz z piekła Danta. Widnokrąg posępny, huk morza, jednostajne skrzypienie okrętu, żałosny jęk mew: wszystko to przeraża, uciska i sprawia, że przedsiębierczy wędrowiec zaczyna tęsknić za domem, za swoim kominkiem, za biurkiem, za atramentem, bibułą, wieczorkami u znajomych, herbatką, plotkami, grami towarzyskiemi, za Kuryerem Warszawskim lub Codziennym, do łóżka, słowem: za całém tém życiem zwyczajném, codzienném, a lojalném, w którém wodę warzył, bicz kręcił z piasku, pamięć dni regulował według tego,