on jest naczczo od onegdaj. Masz oto szylinga, biédaku: kup sobie co jeść.
Chłopak wytrzeszcza oczy. Szylinga? ależ on nigdy nie miał razem tyle pieniędzy. Szylinga? Potentat ogląda go z niedowierzaniem na wszystkie strony, następnie wydaje rodzaj radosnego wycia; chowa pieniądz do kieszeni, z któréj mu go żaden złodziéj nie ukradnie, bo tą kieszenią są jego usta, i ucieka niepodziękowawszy nawet za datek.
A jednak ma Indye, Kanadę, Australią, pałace, ogrody! Straszne społeczne zagadnienie.
Ale, tymczasem, bije godzina pierwsza. W parku robi się pusto, a w końcu zupełnie pusto. Czas wracać do domu. Mamy przed sobą odległość kilku mil angielskich, mały to jednak kłopot, bo z pomocą kolei podziemnych, przebywa się przestrzeń w kilka minut. Czém dla Paryża są omnibusy, jeżdżące na wszystkie i we wszystkie strony, tém dla Londynu podziemne koleje żelazne. Rozchodzą się pod całém miastem; biegną pod domami, pod ulicami, pod Tamizą. Przychodzimy nad jakąś obszerną jamę w kamienicy, w któréj to jamie widać schody wiodące na dół; kupujemy bilety i zszedłszy kilkadziesiąt stopni, znajdujemy się na obszernej stacyi kolei żelaznéj. Jedna lokomotywa odchodzi, druga, ta, która ma nas zabrać, właśnie się zbliża. Bilety nie kosztują nawet dziesięciu naszych groszy, ale mimo tak małéj ceny, kupiliśmy umyślnie do klassy trzeciéj, czy téż drugiéj, aby przypatrzyć się ludowi. Wsiadamy.
W wagonie dość zresztą nędznym i odrapanym, tłok. Tuż obok nas, młoda irlandka, o rysach twarzy łagodnych i pięknych, karmi piersią młodego fenianina,
Strona:PL Pisma Henryka Sienkiewicza t.2.djvu/051
Ta strona została uwierzytelniona.