kościelne, występowały coraz wyraźniéj z głębi cienia i mgły. O godzinie szóstéj dojeżdżaliśmy do Liverpoolu.
Miasto czysto angielskie. Też same niewielkie domy, z czerwonéj lub surowéj cegły, okopcone dymem a poplamione deszczem; też same zielone zazdrostki w oknach: zresztą z powodu wczesnéj godziny, cicho i spokojnie. Od strony morza dął potężny i ostry wiatr: na końcu ulicy widać było las masztów. Mieliśmy jeszcze dwie godziny czasu, zatém zatrzymaliśmy się w hotelu, by się umyć, przedrzémać i posilić przed puszczeniem się na morskie odmęty.
Wskazano nam hotel wdowy Clynton, o któréj mówiono, że umié, a przynajmniéj rozumie po francuzku. Ale wdowa Clynton, gdyśmy zajechali, spoczywała jeszcze w objęciach Morfeusza; zamiast zaś niéj, przyjął nas jakiś irlandczyk, o czerwonych, stojących jak szczotka włosach, piegowatéj twarzy, zaspanych oczach i głosie dwuletniego dziecka.
— Gentlemani jadą zapewne do Ameryki — mówił, a raczéj piszczał głosem nadzwyczaj patetycznym — to daleko, bardzo daleko, tak jest; to bardzo daleko!
Tak mówiąc, podnosił oczy w górę i wzdychał, i zdawało się, że pragnie nas pobłogosławić na drogę.
A cóżto za małpa uroczysta? — odezwał się jeden z moich towarzyszów.
Istotnie irlandczyk był nader uroczysty. Gdyśmy prosili go o wodę do umycia:
— Do umycia? — odrzekł smętnym głosem — o tak, tak, do umycia.
Potém, gdyśmy się umyli, zaprosił nas również rzewnie na śniadanie, przy którém posługiwał z powagą i milczeniem.
Strona:PL Pisma Henryka Sienkiewicza t.2.djvu/064
Ta strona została uwierzytelniona.