sobą Ocean. Tymczasem mały parowiec zawrzeszczał przeraźliwie, jakby go ktoś ze skóry obdzierał, podniósł kotwicę i ruszył.
Po półgodzinnéj jeździe, ujrzeliśmy wreszcie Germanika, który miał nas przewieźć do Ameryki. Wyznaję, że ujrzawszy ten statek, długi blizko tak jak połowa naszego żelaznego mostu, ujrzawszy jego potężne kominy, maszty, jego piętra, jego olbrzymie boki świecące oknami, odetchnąłem swobodniéj.
— No, ten potwór chyba się ani zakołysze na morzu — rzekłem do mego towarzysza, którego twarz wypogodziła się również.
— Co? — odpowiedział mi z entuzyazmem i dumą, jak gdyby był budowniczym statku: — on sobie, panie, drwi z fali! Ja się poprostu kocham w tym statku!
Było to istotnie uczucie trochę zbyt nagłe, ale taki patryotyzm okrętowy, gdy chodzi o własną skórę, jest do wytłómaczenia.
Tymczasem potwór nasz wywiesił czerwoną chorągiew z białą gwiazdą i z napisem: „White star“ (Biała gwiazda); należy bowiem do Towarzystwa noszącego tę nazwę; następnie nie zagwizdał, ale ryknął głosem tak tubalnym, że nasz stateczek przewozowy o mało nie schował się pod wodę ze strachu. Zbliżyliśmy się jeszcze więcéj do jego boku, a raczéj do jego stóp; zahurkotał pomost; powstała wrzawa i zamieszanie; chwyciłem za ucho mój kufer i po chwili znalazłem się na Germaniku.
Był to czwartek, dnia 23 lutego.