niebezpieczeństwa. Każdy mniéj więcéj w strachu, a wszędy słychać następujące rozmowy:
— Ależ to statek, daj go katu!
— Ho! panie: on bije wszystkie Cunary.
— Na téj linii nie było jeszcze żadnego wypadku.
— I pewno nie będzie: mamy przewyborną pogodę.
— Widziałeś pan sternika. Stary wilk? co?
— Mówią, że i nasz kapitan bardzo doświadczony marynarz. On podobno woził królowę.
Nieprawda, nikt nie mówił że nasz kapitan jest doświadczony marynarz i że woził królowę, ale zadający to pytanie jest w strachu, zadaje je więc dlatego, że ma nadzieję, iż mu kto na nie odpowie twierdząco. Zresztą pogoda istnie trwa, statek kołysze się niewiele, wszyscy więc nabierają zaufania, niektórzy nawet objawiają głośno, że gotowi są zrozumiéć wszystko, ale nie rozumieją obawy morza.
Kołysanie swoją drogą ma miejsce, tylko że statek jest tak wielki, że tego nie czuć. Stojąc jednak ku tyłowi okrętu, można doskonale dostrzedz, jak przód jego to zsuwa się po pochyłości wodnéj na dół, to znowu podnosi się ociężale do góry. Za statkiem leci kilkanaście mew, które raz wraz rzucają się na wodę, gdy z kuchni okrętowéj wyrzucą coś przez okno.
Około godziny pierwszéj po południu, w salonie jadalnym i po korytarzach, gdzie są kajuty, odzywa się barbarzyński głos gongu, czyli tam-tama, zwołujący pasażerów na lunch. Siadamy do stołu. Tu znowu rozpoczyna się dla mnie biéda z angielszczyzną. Nie rozumiem jadłospisu i nie wiem co sobie kazać dać jeść. Przychodzi stewart, czyli lokaj okrętowy. Jestto stara i wyschła jak wosk mumia, ubrana we frak i biały
Strona:PL Pisma Henryka Sienkiewicza t.2.djvu/070
Ta strona została uwierzytelniona.