Strona:PL Pisma Henryka Sienkiewicza t.2.djvu/074

Ta strona została uwierzytelniona.

już ani pół tyle osób co do południowego lunchu. Mojego podlotka niéma także. Po prawéj stronie odemnie siedzi zato jakiś kapitan okrętowy, którego statek rozbił się na brzegach Anglii. Jestto człowiek dwa razy grubszy od zwykłego chrześcianina; ale ta bryła łoju mówi nadzwyczaj cienko i jé tyle, że połowa tego wystarczyłaby dla całéj załogi okrętowéj. Rzekłbyś, jestto waliza, służąca jako skład żywności. Apetyt ten jedna mu szczególniejsze poważanie w oczach naszéj staréj mumii, która usługuje mu dwa razy staranniéj, niż mnie.
Obiad trwa w milczeniu i kończy się w milczeniu, przerywaném tylko skrzypieniem filarów podpierających sufit dining-roomu, które służą zarazem za szafy do książek; czasem znów fala z łoskotem zalewa okna, to z prawéj, to z lewéj strony salonu. Wszystkie twarze są smutne i blade. Siedzący naprzeciwko kapitana jakiś dżentleman, uderza szklanką o stół i mówi:
— Pomorek na taką pogodę!
— Pogoda jest piękna — piszczy cienkim głosem waliza — ale w nocy lub jutro rano będzie burza. Poczém napełnia usta połową ogromnego homara, i twarz jéj przybiera wyraz nieopisanego szczęścia.
Uważam, że na dole, w salonie, daleko mi się więcéj w głowie kręci, niż na górnym pokładzie; uważam także, iż umysł mój z każdą godziną tępieje coraz bardziéj; dlatego natychmiast po czarnéj kawie wybiegam znowu na pokład. Ciemno jest już zupełnie. Silny wiatr łopocze w żagle, na całym okręcie słychać żałosne: „Ooo—ho!“ majtków, Ocean zaś szumi złowrogo. Z mroku i z oddalenia dobywają się jakieś, jakby ogromne a smutne jęki i westchnienia. Fala za falą uderza ciężko o wysokie boki statku, który zdaje