dbaj!“ Biedaczysko wzdycha i kładzie łyżeczkę na swojém miejscu.
Wśród podobnych spostrzeżeń i dopatrywań śmiesznych stron w moich sąsiadach, upływa mi dzień za dniem. W końcu jednak podróż zaczyna mnie nudzić. Dzień podobny jest do dnia, jak rodzeni bracia: brekfest, przechadzka na pokładzie; lunch, przechadzka na pokładzie; obiad, przechadzka na pokładzie, a potém spać. Zresztą wiecznie tenże sam widok: ogromne, zielonawe bałwany i przestrzeń pusta, na krańcach któréj gubi się wzrok; wiecznie też same kilkanaście mew za okrętem i żałosne „Oooo — ho!“ majtków zwijających lub rozpinających żagle. Nadchodzi niedziela: ale jest jeszcze nudniejsza jak dnie poprzednie. Po śniadaniu stewartowie przynoszą kilkadziesiąt egzemplarzy biblii i kładą je po stołach, amerykanie zaś siadają i czytają ją, myśląc o czém inném i ziewając. Wszyscy są poważni i milczący, ale więcéj w tém jest sztuczności i rutyny, niż prawdziwego nabożeństwa. Po skończonych modlitwach zakładają nogi na stół i siedzą w milczeniu, jak chińskie lalki.
Po południu zdarza się jednak wypadek, który jak iskra elektryczna wstrząsa wszystkich. Oto na widnokręgu pojawia się okręt. Nic to wielkiego napozór, ale wśród nudów i jednostajności, jestto prawdziwa uczta dla instynktów gapiowstwa, drzemiących w każdéj naturze ludzkiéj. Wszyscy cisną się na pokład; patrzą to przez lunety, to przez szkła teatralne, to gołemi oczyma. Wszędzie pytania, odpowiedzi i sprzeczki: „To jeden z Cunarów? — To Alan! — Nie! to Somerya!! — Alan! — Somerya! — Trzeba nie miéć oczu,
Strona:PL Pisma Henryka Sienkiewicza t.2.djvu/085
Ta strona została uwierzytelniona.