Jakoż po małéj chwili, na tle owéj chmurki poczynają się rysować zielone i żółte piaszczyste wybrzeża, lasy masztów, spiętrzone dachy domów, spiczaste wieże kościelne, białe mury: słowem śliczne miasto, jak ongi Wenus, wynurzało się z morskiéj kąpieli coraz dokładniéj i coraz wyraźniéj dla oka. Bywalcy odróżniają już New-York i Hoboken. Wpływamy do portu. Pogoda ciągle równie śliczna; przysiągłbym, że przybyliśmy do kraju wiecznéj wiosny. Na gładkiéj toni czerwone beczki oznaczające mielizny kołyszą się poruszane leciuchnym powiewem. Statek nasz wywiesza znowu potężną flagę angielską i swoję własną, poczém zwalnia bieg i zaledwie sunie się po falach.
Tymczasem od małéj wysepki, obok któréj przepływamy cicho, odrywa się mały, jak łupina orzecha, parowiec, na którym jedzie dwóch dżentlemanów i trzeci może ośmioletni, siedzący tuż obok komina na dachu kajuty. Są to lekarze z kwarantanny. Statek nasz staje. Spuszczają im drabinę, po któréj lekarze wchodzą pomiędzy nas, a tymczasem małoletni dżentleman pokazuje nam z dołu język, i wywiesiwszy go aż po brodę, trzyma tak z pół godziny. Następnie przewraca się na grzbiet, chwyta rękoma za palce u nóg i pozostaje w téj ultra-demokratycznéj pozycyi przez cały czas rewizyi.
Rewizya nie trwa jednak długo, bo na statku niéma nikogo chorego. Lekarze zamieniają parę słów z kapitanem i okrętowym doktorem, potém wykrzykują, „all right“ i odpływają napowrót, my zaś ruszamy daléj. Ale po małéj chwili znowu: stój! Teraz komora. Przybywa nowy parowiec, również z dwoma dżentlemanami, ubranemi po cywilnemu, ale ze srebrnemi
Strona:PL Pisma Henryka Sienkiewicza t.2.djvu/091
Ta strona została uwierzytelniona.