blaszkami na piersiach. Są to celnicy. Obaj mają twarze skończonych rzezimieszków; ubrani są przytém w wytarte surduty, brudną bieliznę i pogniecione kapelusze. Młodszy z nich, o popielatéj cerze, kręconych blond włosach, siwych oczach, z których jedno jest szklane i osadzone na skówce sterczącéj mu w kącie oczowym koło nosa, ma minę takiego drapichrusta, że nie powierzyłbym mu dziesięciu centów. Dżentlemani ci schodzą do salonu i rozdają pasażerom kartki, czyli drukowane deklaracye, na których ci ostatni się podpisują. Kto się podpisze, ten tém samém, składa przysięgę że nie wiezie nic zakazanego, rewidują go téż potém w porcie bardzo lekko, ale jeżeli co znajdą, karzą bardzo surowo. Gdy przyszła na nas koléj, drapichrust ze skówką w oku podaje memu towarzyszowi kartkę i pyta go o nazwisko.
— Nazywam się tak, a tak! — odpowiada mój towarzysz.
— Jak? jak? — woła śmiejąc się drapichrust — Tschchapischouschki?
Co to jest? Obecni amerykanie wybuchają grubiańskim śmiechem, co nigdy nie zdarzyłoby się w żadnym ucywilizowanym kraju. Porywa nas obydwóch złość.
— Czego te nieucywilizowane zwierzęta pokazują zęby? — woła do mnie głośno po francuzku mój towarzysz.
Niektórzy amerykanie, którzy zrozumieli powyższe słowa, poczynają się wstydzić i wymyślać swoim współziomkom, towarzysz mój zaś zwraca się do nich i pyta, pokazując palcem na zmieszanego drapichrusta:
Strona:PL Pisma Henryka Sienkiewicza t.2.djvu/092
Ta strona została uwierzytelniona.