Strona:PL Pisma Henryka Sienkiewicza t.2.djvu/115

Ta strona została uwierzytelniona.

przybyszów skłonna jest raczéj twierdzić, że w Stanach Zjednoczonych istnieje państwo, ale nie ma narodu w ścisłém europejskiém tego słowa znaczeniu. Według powyższéj opinii, jestto wielki zbiór ludzi wszelkich narodowości, handlujących, sprzedających, pracujących w roli lub przemyśle, urządzonych w wielką spółkę zorganizowanych w pewien kształt państwowy pod takiemi a takiemi prawami, ale pozbawionych wszelkich cech, jakiemi zwykle odznacza się każdy jednolity naród.
Do pewnego stopnia jestto nawet prawda, ale o ile ona jest bezwzględna, nie będę teraz rozstrzygał, chcę bowiem mówić o pewnych poszczególnych zwyczajach, które, jak mam nadzieję, więcéj będą zajmować moich czytelników. W czémże tedy objawia się ów brak cywilizacyi obyczajowéj, o któréj wspominałem powyżéj? Mogę odpowiedziéć: we wszystkiém; a zresztą, niech sam czytelnik osądzi. Do godziny czwartéj lub piątéj po południu, każdy prawie z mieszkańców, tak New-Yorku, jak w ogóle i całéj Ameryki, pracuje z gorączkową namiętnością nad zrobieniem fortuny, którato, stanowi główną wartość człowieka, co nawet wyraziło się i w języku; nie mówią tu bowiem: człowiek ma tyle a tyle, ale wart jest tyle a tyle. Wieczorem wszelkie zajęcia kończą się i następuje obiad, po którym z kolei odpoczynek. Każdy należący do średniéj klassy amerykanin (bo powtarzam jeszcze raz, że nie mówię o klassach wyższych), wydobywa wówczas z kieszeni kłak tytuniu, ucina go scyzorykiem, pogrąża w ustach i poczyna żuć ze smakiem. Jednocześnie z tą czynnością, siada na biegunowém krześle, zakłada nogi na stół lub na okno i, niechowając scyzoryka,