lowane różową zorzą wielkie szyby pałacyków. Gdzieniegdzie przed domami murzyni robili porządek śpiewając zcicha i paląc fajki. Wyszliśmy na obszerny plac, stanowiący rynek miejski. Na środku jego wznosił się piękny posąg któregoś z generałów ostatniej wojny z Południem. Na około zwykłe już kamienice, ale wspaniałe i ozdobne z ogromnemi sklepami, których okiennice nie były pozamykane. Rynek wrzał już życiem. Wozy zaprzężone mułami hurgotały po bruku, wioząc warzywo. Wróciliśmy wreszcie na dworzec. Pociąg odchodził za pół godziny; mieliśmy więc jeszcze czas zjeść śniadanie, na które dano nam bardzo dobrą zupę ze ślimaków, gotowanych na mleku. Do śniadania usługiwał nam metys. Pierwszy to raz widziałem człowieka, w którego żyłach płynęła krew indyjska. Byłto dżentleman dobrego wzrostu, o czerwonawéj skórze, grubych prostych włosach, tak czarnych, że przechodziły aż w kolor błękitny, i dobrotliwéj twarzy. Czoło miał wązkie, kości policzkowe trochę wystające, zresztą rysy dość regularne, przypominające twarze naszych druciarzy. Za każdém wydaném mu zleceniem powtarzał z powagą: „yes sir!“ i usługiwał równie zręcznie jak szybko. Kiedy po śniadaniu wsunąłem mu, sprzecznie ze zwyczajami amerykańskiemi, w rękę napiwek, spojrzał nań, potem zawoławszy: „o! yes sir!“ uśmiechnął się uradowany, i z własnéj ochoty zaniósł nam futra i podróżne torby do wagonu.
Ruszyliśmy przez Stan Michigan; ku jezioru tegoż nazwiska, nad którego południowo-zachodnim krańcu leży Chicago. Kraj, przez który przejeżdżałem, niezmiernie podobny do Prus polskich. Mnóstwo wię-
Strona:PL Pisma Henryka Sienkiewicza t.2.djvu/149
Ta strona została uwierzytelniona.