jest wszystkiém, a wczoraj znaczy pustynię, odwieczne lasy i wielką ciszę pustyni.
Następnego dnia oglądaliśmy jeszcze miasto, poprawdzie jednak, do poznania większości amerykańskich miast, parę godzin wystarczą, nie wiele więc widzieliśmy nowego. Ale dzień upłynął znowu: nazajutrz świtaniem puściliśmy się w dalszą drogę.
Illinois, przez którego północny kraniec jechaliśmy cały dzień jest krajem uprawnym, gęsto zaludnionym, którego całą różnicę od poprzednio opisywanych Stanów, stanowi coraz większy brak lasów i w ogóle drzew, co okolicom smutny nadaje pozór. Po obu stronach kolei widać jednak farmy stojące jedną przy drugiéj i uprawne pola.
Tak w Illinois, jak i w leżącym na północ Wisconsin, istnieją dosyć znaczne osady polskie[1], zamieszkane po największéj części przez chłopów, zostających pod wodzą proboszczów. Osady te, mimo iż dosyć ludne, są przecież mniéj więcéj biedne; mieszkańcy zaś tu i owdzie żyją z ograniczeniem wielu potrzeb i tęsknią do kraju. Przyczyną tego jest brak znajomości języka, zwyczajów i wogóle warunków miejscowych, bo zresztą ziemia urodzajna i wielka obfitość komunikacyi, zapewniają osadom wszelkie warunki pomyślności i rozwoju.
Po upływie dwunastu godzin, przybyliśmy na granicę Illinois i Aioda (Jowa), do stacyi, a raczéj osady Clinton, leżącéj tuż nad brzegiem Mississipi.
Był zachód słońca. Wspaniały, lubo niezbyt jeszcze w tém miejscu szeroki „Ojciec wód“ błyszczał w olbrzymich skrętach i rozkrętach, jakby ogromna złota wstęga, niknąca w dali w ciemnych lasach.
- ↑ Szczegółowe o nich wiadomości patrz w osobnym liście.