i noc poczęła bledniéć. Na wschodnim krańcu nieba pojawił się biały pasek przedświtu. Nie był on jeszcze świetny, ani złoty, ani różowy ale już zdawał się mówić stepom i niebu: „fiat lux!“ Wyszedłem na platformę wagonu. Długa smutna droga kolei, ginąca w oddali z szeregiem słupów telegraficznych w kształcie krzyżów, coraz więcéj i więcéj wychylała się z cienia. Zresztą brzasku nie witały tu ani głosy ptaszków, ani szmer liści błyszczących od rosy porannéj. Okolica tu martwa, głucha, pusta, bez drzew i wody. Ciszę przerywał tylko gorączkowy oddech lokomotywy, która zdawała się pożerać przestrzeń z jakąś zawziętością i gniewem.
Długo jeszcze wpatrywałem się w drogę, którą, wychyliwszy się z wagonu, mogłem widzieć doskonale, aż do krańców horyzontu. Nic smutniejszego jak taka droga na stepie. Do słupów telegraficznych przybijają tu u góry poprzeczne ramię dla dzwonków, co, jak wspomniałem, słupom nadaje kształt krzyżów. Otóż spójrzawszy naprzód, widzisz tylko szarą, nieskończoną równinę, porosłą wrzosem, przytrząśniętą miejscami śniegiem a na równinie krzyże i krzyże, jak okiem dojrzysz, całe szeregi smutne, cmentarne — i nic więcéj prócz tych krzyżów, które zdają się być szlakiem wiodącym w krainie śmierci lub mogilnikami na grobach wędrowców.
Bo téż i są nagrobkami. Stoją one na mogiłach pierwotnych dzieci téj ziemi. Gdzie tylko taki krzyż się pojawi, tam giną ludy, lasy, bizony, ginie dziewiczość ziemi, a wczorajsza wielka cisza zmienia się w gwar handlujących, kupujących, oszukujących i oszukiwanych. Na grobach indyan, uczony professor wykłada prawo narodów; w legowisku lisa zakłada kancelaryą adwokat;
Strona:PL Pisma Henryka Sienkiewicza t.2.djvu/163
Ta strona została uwierzytelniona.