O godzinie jedenastéj w południe przybyliśmy do Sacramento, stolicy Kalifornii. Na dworcu czekały całe tłumy ludzi, pragnące widzieć pociąg, który niedawno wydostał się z niewoli śniegowéj. W tłumie tym kręciło się mnóstwo chińczyków o przypłaszczonych nosach i długich sięgających ziemi warkoczach, zakończonych splotami czarnego jedwabiu. Wyszedłszy z wagonu przypatrywałem im się z ciekawością, która zdawała się ich bawić, uśmiechali się bowiem, poznając zapewne we mnie cudzoziemca, który ich poraz pierwszy w życiu widział.
Po kwadransie przestanku, ruszyliśmy daléj. Droga szła przez parę minut, tuż prawie nad brzegiem złotodajnéj Sacramento-River, która z wiosną bogata w wodę, toczyła poważnie swe czerwone fale, zalewając brzegi, a nawet i domki stojące niedaleko brzegów. Po chwili jednak rzeka znikła nam z oczu, a natomiast po obu stronach drogi, ukazały się niewielkie wzgórza, pokryte kwiatami i zielonością. Kraj stawał się coraz ludniejszy, fermy coraz gęstsze, a kultura coraz staranniejszą. Chwilami zdawało mi się że jestem w Saksonii lub Belgii, ale gorące promienie słoneczne, widok roślin, które w tamtych krajach za egzotyczne uchodzą, wywodził mnie natychmiast z błędu.
Nakoniec po kilku lub więcéj godzinach drogi, na krańcu widnokręgu błysnęły błękitne fale morskie. Sądziłem, że to już Ocean Spokojny, była to jednak tylko jedna odnoga, nad którą leży San-Francisco i jego przedmieście Oacland, które minęliśmy nie zatrzymując się wcale. Pociąg pędził daléj jak szalony, i łatwo wystawić sobie moje zdziwienie, gdy wyjrzawszy oknem, ujrzałem po obu stronach wagonów fale morskie, dzikie
Strona:PL Pisma Henryka Sienkiewicza t.2.djvu/203
Ta strona została uwierzytelniona.