nigdy bezpieczeństwo mojéj osoby i kieszeni nie było zagrożone, przynajmniéj ze strony amerykanów.
Nie mogę np. tego powiedzieć o meksykanach, zamieszkujących południowe okolice Kalifornii i o ucywilizowanych napół-indyanach; jak jedni bowiem tak i drudzy, dość skłonni są do skręcenia komuś szyi w kącie i zagrabienia jego worka. W granicach jednak Stanów Zjednoczonych to zdarza się rzadko, albowiem, nietylko czujność saméj policyi, ale i energia wszystkich wogóle mieszkańców, umiejących być dla siebie samych policyą, stoi temu na przeszkodzie. O rozbojach téż, o uorganizowanych bandach złoczyńców, zupełnie tu nie słychać. Rozbijają indyanie i meksykanie na pograniczach, ale w Stanach urządzonych panuje spokój. Weźmy u nas np. pierwszy lepszy numer Kuryera Warszawskiego, a znajdziemy w nim niezawodnie mniéj więcéj efektowne opisy o włamaniach się lub kradzieżach, dokonywanych w mieście. Tak samo dzieje się w Paryżu, w Berlinie: słowem, we wszystkich znaczniejszych miastach europejskich. Tu zdarza się to daleko rzadziéj, tak nawet rzadko, że podobne wyjątkowe zdarzenia uchodzą za wielkie wypadki, które opisują gazety, które illustrują dzienniki tygodniowe, nie szczędząc przytem gorzkich słów policyi, rządowi, ba samemu nawet prezydentowi, na którym zresztą, wedle owéj bajki: „Kogut winien, więc na niego,“ skupia się tu prawie wszystko.
Z drugiéj strony, spytajcie się tylko naszych obywateli wiejskich, co się dzieje u nas po wsiach, a usłyszycie niezawodnie całe historye o kradzieżach żyta, pszenicy, o wypasaniu nocami łąk i koniczyny; o łamaniu płotów, drzew przy drogach, o nocnych napadach
Strona:PL Pisma Henryka Sienkiewicza t.2.djvu/222
Ta strona została uwierzytelniona.