dziwny, pociągający urok; postanowiłem tedy skorzystać z pierwszéj lepszéj okazyi, aby się tam dostać. Czasem, późnym wieczorem, na górach tych połyskiwało coś, jakby łuna pożaru.
— Co to jest? — pytałem Maxa — czy to wschód księżyca?
— Nie — odpowiedział w niemiecko-francuzko-angielsko-hiszpańskim języku: — to indyanie musieli zapalić lasy.
— A więc tam są indyanie?
— O tak, pół-oswojeni indyanie, a przytém lwy górskie, niedźwiedzie, jelenie i Bóg wié nie co!
Wówczas w księdze zamiarów zaginałem kartę, na któréj było napisane słowo: pojadę.
Odtąd Anaheim-Landing nudził mnie już coraz bardziéj, ale zabijałem czas pisząc, i obmyślając plany rozmaitych utworów literackich. Wtedyto ukazał mi się w pierwszych zarysach i ów utwór[1], który wam już przesłałem, a który może obudzić w swoim czasie choć słabe echo. Wieczorami pisywałem także dalszy ciąg: „Z życia i natury“ — Hanię i Selima,“ ale to nie kleiło się bardzo. Wiecie jak to czasem bywa: „Krzycz, wrzeszcz, jak czajka: nie przyjdzie bajka!“ mawiał nasz Jachowicz. Tak było i zemną. Tamten pierwszy utwór pochłonął mnie tak dalece, że pisząc Selima, myślałem o czém inném. Nie posądzajcie mnie jednak o próżniactwo. Listów moich macie dosyć, a przytém i z Selimem może niedługo dopłynę do końca[2].