„Otoczyły mnie wkoło moje równie senne,
Pasmem jednakiem,
Ale ja sobie lecę w krainy odmienne:
Umiem być ptakiem.“
Cały ten tak poczynający się wstęp sam się śpiewa, jak jaki mazurek Szopena: ma własną dziwną nutę, w któréj słychać szmer świerków górskich, kosodrzewu — i odgłosy ligawek pastuszych. Jest tam echo zupełnie takie, jak w górach. Czytelnikowi chce się po przeczytaniu zawołać: hop! hooop! i czekać baczném uchem na echową ze skał odpowiedź. Dwa następne ustępy również piękne, ale nie stoją w związku ani z pierwszym, ani ze sobą. Trzeba je było zatytułować osobno. Pod wierszem znalazłem napis: „Marya Konopnicka.“ Nie znam téj poetki. Czy to czasem nie będzie ta panna, za którą sędziwy nasz Odyniec przyprawiał, zresztą niezasłużenie w Bibliotece Warszawskiéj z kwaśnym sosem Prusa?[1]. W każdym razie ta pani lub panna ma prawdziwy talent, który prześwieca przez wiersze, jak promienie świtu przez mgłę. Przypominam sobie, że mam trochę na sumieniu młodocianą muzę Eismonta. Kulała zawsze biedaczka na jedną nogę, a ja nielitościwie starałem się jéj przekręcić drugą aby osiadła na murawie. Ale pomimo tego dosyć mi lekko na duszy. Niech to spadnie na mnie i na potomstwo moje, aż do dziesiątego pokolenia. Jednakże myślę teraz, że sumienie me nie czułoby się równie spokojném, gdybym podciął skrzydełka i tego górskiego słowika; dlatego też chwalę go otwar-
- ↑ Nie ta sama (P. R.).