ruszyć daléj. Na szczęście jednak dla moich kości, zeszło nam jeszcze nazajutrz do południa, tak, że ruszyliśmy dopiéro po drugiéj. Droga szła kilkanaście mil równiną, ale okolica stawała się coraz pustsza: — kaktusy tylko piętrzyły się po obu stronach drogi, dochodząc czasem wysokości dziesięciu stóp. Następnie, zaledwie co parę godzin, spotykaliśmy jaką odludną fermę. Czasem trafialiśmy na mniejsze i większe oddziały pół-cywilizowanych indyan, dążących do Anaheimu na winobranie, przy którém znajdują obfity zarobek. Przywitawszy ich krótkiem: halo! galopowaliśmy w milczeniu daléj. Gdyśmy przybyli do podgórzy, wieczór zapadł już zupełny, ale na niebie świecił wielki złoty księżyc. Okolica poczynała się stawać lesistsza i coraz dziksza. Tu już wcale prawie niéma ludzi — a cisza panuje, jak pierwszego dnia po stworzeniu. Wielkie dęby tylko rozrzucone w malowniczych grupach po pochyłościach szumiały nad naszemi głowami: czasem zachrapały konie — czasem pies zawarczał i rzucił się nagle w bok drogi, a wówczas ściągaliśmy lejce, i kładąc ręce na rewolwery, oczekiwali co to będzie. W téj księżycowéj nocy, w téj ciszy i wobec potężnéj natury, czułem się szczęśliwy jakbym miał skrzydła u ramion. Czar okolicy oddziałał i na Maxa. Zaczął jakąś piosenkę, ale urwał ją wkrótce i ucichł. Jechaliśmy w milczeniu, jakby rozmarzeni. Wkrótce podgórza zmieniły się w góry: naokoło nas ciągnęły się olbrzymie rozłogi kamienne. Złamy granitów, spiętrzone jedne na drugich, wydawały się przy świetle księżyca, jakby zamki, wieże i baszty. Woda licznych strumieni, spadając z wysokości na kamień, dzwoniła metalicznym dźwiękiem.
Strona:PL Pisma Henryka Sienkiewicza t.2.djvu/273
Ta strona została uwierzytelniona.