Raz, wieczorem, spotkali się na skałach Pnyksu Apollo i Hermes, i stanąwszy na krawędzi wiszaru, spoglądali na Ateny.
Wieczór był cudny; słońce przetoczyło się już z Archipelagu ku morzu Jońskiemu i zanurzało zwolna swą promienną głowę w turkusową, gładką roztocz. Ale szczyty Hymetu i Penteliku świeciły jeszcze, jakby oblane stopionem złotem, i prócz tego, na niebie była zorza wieczorna. W blaskach jej tonął cały Akropol. Białe marmury Propyleów, Partenonu i Erechtejonu wydawały się różowe i tak lekkie, jakby kamień stracił wszelką wagę, lub jakby były sennem zjawiskiem. Ostrze włóczni olbrzymiej Ateny Promachos płonęło w zorzy, niby zapalona nad Attyką pochodnia.
Na niebie ważyło się na rozpostartych skrzydłach kilka jastrzębi, które leciały na nocleg do gniazd ukrytych w skałach.