Sklep leżał w załamaniu murów, a w nim, za kratą i zasłoną spała prześliczna Eryfila. Promienisty, stanąwszy na ulicy, począł uderzać w struny formingi. Pragnąc obudzić lekko swą ukochaną, zagrał z początku tak cicho, jak cicho wieczorem wiosennym brzęczą roje komarów nad Illisem. Lecz pieśń wzbierała stopniowo, niby górski strumień po boskim deszczu i coraz potężniejsza, słodsza, bardziej upajająca, napełniła całe powietrze, które poczęło drżeć lubieżnie. Tajemniczy ptak Ateny przyleciał cichym lotem od strony Akropolu i siadł na poblizkiej kolumnie nieruchomy.
Wtem nagie ramię, godne Fidyasza lub Praksytela, bielsze od pentelickich marmurów, odsunęło zasłonę... W Promienistym zamarło serce ze wzruszenia.
I rozległ się głos Eryfili:
— Co tam za chłystek włóczy się po nocy i brzdąka! Niedość się człowiek w dzień napracuje, jeszcze mu w nocy spać nie dadzą!
— Eryfilo! Eryfilo! — zawołał Srebrnołuki.
I począł śpiewać:
Z Parnasu wyniosłych szczytów,
Gdzie w blasku i wśród błękitów