place, tu rusztowania nowo wznoszonych kamienic, tam szopy drewniane niewiadomego przeznaczenia — i znów szeregi domów z wązkim pasem nieba u góry, — oto co się widzi przy wyjeździe.
Lecz zwolna bruk uliczny zmienia się w zbitą, pełną kurzawy drogę, po której zaprzężone w jeden za drugim muły ciągną, przy odgłosie dzwonków i biczów ciężkie dwukolne wozy; domy przerywają się, rzedną, widnokrąg się rozszerza. Po bokach widać, zamiast kamienic stare mury za zrębem, przybranym w kaktusy, w bluszcz, w powoje, w winograd lub przypołudniki[1], których trójgraniaste liście, zwieszone w pękach na zewnątrz, wydają się jakby wielkie grona, przetykane żółtem, albo liliowem kwieciem.
Po chwili widnokrąg jeszcze szerszy. Wszędy pełno murów i tarasów. Na stokach wzgórz, wśród czerni cyprysów, wśród palm, podobnych do strusich piór, lub wśród pinii, bieleją wille; na trawnikach przed niemi grają fontanny. Na dalszych wzgórzach domy i domy, poprzyczepiane wszędzie, ponalepiane, jak gniazda mew, lub jaskółek, pojedyńczo, lub po kilkanaście razem. Gdzieniegdzie świeci
- ↑ Mesenbrianthemum.