na dworze ciemniało, posągi stawały się coraz różowsze i nabierały życia. Płomień świecy to zniżał się, to podnosił, a w tym drgającym blasku i one zdawały się to zniżać, to podnosić, zupełnie tak, jakby wspinały się na palce, chcąc lepiej spojrzeć w wychudłą twarz rzeźbiarza i przekonać się, czy ich twórca żyje jeszcze.
I rzeczywiście była w tej twarzy pewna nieruchomość śmierci. Ale kiedy niekiedy sinawe usta chorego poruszały się lekkim ruchem, jakby się modlił, albo jakby klął swoje opuszczenie i te utrapione krople wilgoci, które zawsze tak samo równo i jednostajnie odmierzały mu godziny choroby.
Pewnego wieczoru, stróżka przyszedłszy nieco pijana, zatem rozmowniejsza niż zwykle, rzekła:
— Na mojej głowie tyle roboty, że ledwie dwa razy w dzień mogę zajrzeć. Wziąłby ot sobie panisko zakonnicę, bo siostra i nic nie kosztuje i najlepiej choremu wygodzi.
Kamionce podobała się ta rada, ale jak zwykle ludzie zgryźliwi, miał zwyczaj sprzeciwiać się zawsze temu, co mu doradzano, więc się nie zgodził.
Jednakże po odejściu stróżki, począł o tem rozmyślać. Siostra miłosierdzia!... prawda! Nic nie
Strona:PL Pisma Henryka Sienkiewicza t.20.djvu/113
Ta strona została uwierzytelniona.