Strona:PL Pisma Henryka Sienkiewicza t.3.djvu/054

Ta strona została uwierzytelniona.
—  44  —

już szarzało: gwiazdy bladły. W obawie, czy jaki niebezpieczny zwierz nie zbliżył się do koni, wziąłem karabin i wyszedłem zobaczyć co się dzieje. Rankiem nerwy bywają spokojne, przytém spałem wprawdzie krótko, ale jak kamień, zatém i wypocząłem wybornie; pełen więc ducha szedłem ku koniom. Psy czyniły ciągle straszny harmider, ale konie leżały spokojnie pod drzewami; zawróciłem tedy do domu, gdy nagle głos jakiś zawołał z pod drzewa:
Good day! sir!
Byłto mój skwater, który również wyszedł spojrzeć na konie i pasiekę.
— Dzień dobry! — odpowiedziałem — zmierzając ku drzwiom.
— Sir, jeśli chcemy iść na jelenie, to czas.
All right! Czy obudzimy Maxa?
— Niech śpi. Jemu trudno dosiedzieć spokojnie na zasadzce.
Chciało mi się jeszcze spać kannibalsko, ale wstyd mi było opuścić dla snu polowanie; opatrzyłem więc karabin, wziąłem torbę z ładunkami, następnie napiliśmy się wódki, zjedli po kawałku wczorajszéj pieczeni i ruszyli w drogę.
W tych krajach, brzask ranny, a następnie świt, trwa krócéj niż u nas; trzeba się więc było spieszyć, aby stanąć na miejscu, nim zupełnie rozednieje. Szliśmy w górę strumienia po niegodziwéj drodze, bo zawalonéj wielkiemi kamieniami,