i prawie pociemku, gdyż liany rosnące na wierzchu ścian, niedopuszczały światła. Musiałem się trzymać ze wszystkich sił aby nie upaść. Nieraz woda strumienia zajmowała całą przestrzeń między ścianami, a wówczas brnęliśmy środkiem. W pierwszéj przerwie skalnéj, przez którą do naszego strumienia wpadał inny mniejszy, mignął nam szarawy wydłużony cień, zapewne dzikiego kota. Chcąc okazać moją sprawność, zmierzyłem się natychmiast, ale skwater, uderzywszy dłonią w lufę, podbił mi karabin w chwili prawie, gdy miałem strzelić. Późniéj wytłómaczył mi, że wystrzał dany niedaleko już stanowiska, mógłby zepsuć całe łowy.
Przez drogę nauczył mnie jeszcze, jak się mam zachowywać, polecając szczególniéj największą ostrożność, największą cierpliwość i niespieszenie się ze strzałem, choćby mi się zdawało, że zwierz dojrzał mnie już i pierzcha. Zapisywałem sobie to wszystko w pamięci, a tymczasem wyszliśmy na miejsce otwartsze. Zamiast ścian skalnych, z jednéj strony strumienia wznosiła się dość stromo góra, któréj brzeg schodził w wodę, z drugiéj zaś szła mała równinka, porosła zupełnie laurami. Usadowiliśmy się za dwoma najgęstszemi krzakami, z téj strony strumienia, a naprzeciwko góry. Teraz trzeba było prawie tamować oddech w piersiach. Robiło się coraz widniéj. Wreszcie pierwsze promienie zorzy powlokły porośnięty czaporalem wierzch
Strona:PL Pisma Henryka Sienkiewicza t.3.djvu/055
Ta strona została uwierzytelniona.
— 45 —