Byłto samiec, mający około czterech stóp wysokości, z dużą głową, wypukłemi oczyma i rozsochatemi rogami, które, podnosząc głowę, zakładał na grzbiet. Skóra jego była jednostajnego płowego koloru, nie tak ciemna jak naszych sarn, ale również porośnięta pod brzuchem białą siercią; nogi cienkie i wysokie, a tylne prawie jeszcze wyższe od przednich. Wynurzywszy się całkowicie, przez chwilę jeszcze łowił uszyma odgłosy, a nozdrzami wonie; nakoniec: żwir i małe kamienie poczęły z szelestem staczać się na dół. Zstępował.
Kto z doświadczonych myśliwych pamięta, jakich wzruszeń doznawał na widok wychodzącego na strzał grubego zwierza, ten zrozumie, jakich musiałem doznawać ja, który byłem wówczas nowicyuszem w myśliwskim zawodzie. Strzelałem przez parę miesięcy ptastwo wodne w Sebastopolu nad Kosumnes, kuropatwy i zające w Anaheim, borsuki koło Orenge, kujoty i ptastwo morskie w Landing, ale taką grubą sztukę, przenoszącą prawie dwukrotnie naszą sarnę, przyszło mi pierwszy raz mieć przed sobą. A tymczasem żwir i kamienie z dziwnie monotonną jednostajnością spadały i spadały na dół: zwierz zatrzymywał się co krok. Wietrzył, słuchał, patrzył. Upłynęło może z pół godziny, a jeszcze nie był i na połowie drogi: nagle zwrócił się i skoczył w tył, jakby niespodzianie spłoszony.
Strona:PL Pisma Henryka Sienkiewicza t.3.djvu/057
Ta strona została uwierzytelniona.
— 47 —