Strona:PL Pisma Henryka Sienkiewicza t.3.djvu/066

Ta strona została uwierzytelniona.
—  56  —

dobną, że nim wykończy dach i zaciągnie go na ściany, upłynie jeszcze czas niemały.
Byłoby to dla mnie wszystko jedno, gdyby nie to, że noce w miarę zbliżania się jesieni, stawały się coraz chłodniejsze, nad ranem zaś padała tak obfita rosa, że wierzchni gruby koc, którym się okrywałem, bywał przemoczony jakby po dość ulewnym deszczu. Zaczęło mi to szkodzić, jako nieprzywykłemu do sypiania pod gołém niebem, a szkodziło témbardziéj, że w dzień upały dochodziły do stu i więcéj stopni Farenheita. Dżak ofiarował mi swój namiot, ale nie chciałem go przyjąć, raz że nie chciałem zabierać mu miejsca, a powtóre że namiot ten był tylko kawałkiem podziurawionego płótna, rozwieszonego na patykach, i niedającego prawie żadnéj ochrony. Pomyślałem zatém, że najlepiéj będzie pomagać Dżakowi w budowie dachu, jakoż od téj pory echo powtarzało codziennie uderzenia dwóch toporów. Robota poczęła postępować bez porównania szybciéj. Nie umiałem wprawdzie nigdy ciesiołki, i do téj pory niémam o niéj dobrego wyobrażenia, ale pomoc dwóch, choćby nieumiejętnych, choćby tylko siłę przedstawiających rąk, ma w tego rodzaju pracach nieoszacowaną wartość. Poprzednio np., Dżak musiał nosić o kilka mil angielskich po jednéj cienkiéj belce, obecnie nosiliśmy po dwie, a nawet i po trzy, związawszy je sznurami. Wpadłem na myśl zaprzęgania do cięższych belek mego mustanga, ale okazało się