cznym bardzo, tą majestatyczną poezyą siły, korzącéj się przed siłą jeszcze wyższą. Promienie księżyca padały srebrem na jego energiczną, brodatą twarz o rysach jakoby wykutych z kamienia. Myślałem czasem, że żyję w pierwszych czasach chrześciaństwa i że widzę przed sobą jakiego barbarzyńcę-cymbra, kładącego swą twardą duszę pod nogi Bogu. Obce dla ucha mego słowa modlitwy, utwierdzały mnie jeszcze bardziéj w tém złudzeniu: „Our Father, who are in heaven, hallowed be thy name” (Ojcze nasz etc.), mówił patrząc w gwiazdy Dżak... Potém ucinał głos, jak zakonnik czytając z brewiarza; a potém znów uszu moich dolatywał oderwany uroczysty frazes: „Give us this day our daily bread!” Modlitwa nie trwała zwykle długo, ale jeśli w głębiach niebieskich słucha jakie ucho głosów z ziemi, to musiało słyszeć ten głos z pustyni.
Po niejakim czasie wspólnego pożycia, zaproponował mi Dżak abym z nim został na zawsze.
— Ludzie po miastach mają daleko więcéj kłopotów — mówił do mnie — a tu jest spokojnie. Dochowamy się pszczół, ile sami będziemy chcieli; wytniemy dwa razy tyle puszczy, zasiejemy jęczmień i kukurydzę; zasiejemy tytuń; chatę obsadzimy pomarańczami, figami i krzewami białych migdałów. Przyjdzie czas, że ludzie tu osiądą, ziemia zacznie mieć cenę, a wówczas gdy mnie już nie będzie, zostaniesz właścicielem mego klemu i swojego, co razem wziąwszy, utworzy taką farmę, ja-
Strona:PL Pisma Henryka Sienkiewicza t.3.djvu/080
Ta strona została uwierzytelniona.
— 70 —