cie wiatru, wysechł do tego stopnia, że rozsypywał się w proch w moich palcach.
Dżak, przywykły już do tego wiatru, znosił go daleko lepiéj, a mnie tymczasem coraz było trudniéj. Pojedyńcze uderzenia powiewów zmieniły się w trwały huragan. Puszcza gięła się, dęby łopotały gałęziami; w powietrzu zaś unosiło się takie mnóstwo liści i piasku, że niepodobna było nic dojrzeć. Przeklęty ów wiatr zmienił się w końcu poprostu na żar buchający jakby z rozpalonego pieca i przepełniony czadem. Dżak przyniósł mi świeżéj wody ze strumienia, którą piłem łapczywie, ale gdy nadeszła pora posiłku, jeść nic nie mogłem. Zresztą ani w południe, ani na wieczór, nie paliliśmy w parowie ognia, albowiem wiatr rozwiałby był ognisko na cztery strony świata, a co gorzéj mógł ponieść skry na puszczę i spowodować pożar lasu.
W nocy nie mogłem zmrużyć oka. Na drugi dzień wiatr, zamiast uciszyć się, wiał jeszcze gwałtowniéj. Drzewa trzeszczały, a połamane gałęzie waliły się w potok. Przez cały ten czas nie było ani chmurki na niebie. Wychodziłem z chałupy tylko po to, aby koniowi dać jeść. Cierpiałem nieznośne męki. Ale na trzeci dzień, świtaniem, a może jeszcze w nocy ucichło wszystko.
Wyszedłszy z chaty odetchnąłem głęboko. Powietrze było chłodne, ożywcze, błękit niebieski czysty. Łagodny wietrzyk pociągał od oceanu.
Strona:PL Pisma Henryka Sienkiewicza t.3.djvu/087
Ta strona została uwierzytelniona.
— 77 —