a amfiteatr czerwonych skał zacieśnił się znowu w wązką i ciemną gardziel. Przy samém wejściu do niéj spotkałem jeźdzca, starego jakiegoś meksykanina, o czarnych, podobnych do końskiéj grzywy włosach i złodziejskiéj twarzy. Zaczęliśmy ze sobą rozmowę, wedle obyczaju meksykańskiego, niezmiernie grzeczną, tytułując się, jak można najczęściéj: „usted” i „caballero.” Wypytywałem się o konia, na co „caballero,” mający, mówiąc nawiasem, minę ostatniego rzezimieszka, odpowiedział, że konia nie widział, ale że widział ślady szarego niedźwiedzia, czemu zresztą ani na chwilę nie uwierzyłem. Poczém z prawdziwie meksykańską uprzejmością, przepraszając za śmiałość „de hacer cuestion,” począł wypytywać: co robię w górach, czy mam tu jakich znajomych i gdzie mieszkam. Może chciał się wywiedzieć, czy będzie mógł bezkarnie rzucić na mnie lasso, w chwili gdy się do niego odwrócę, aby zrabować moją broń. Ale ja także dosyć już znałem meksykanów, i mimo wszelkich „usted,” trzymając palec na cynglu, gotów byłem roztłuc na kawałki czaszkę drapichrustowi, skorobym tylko spostrzegł, że poczyna odwiązywać sznury. Nie bałem się go wcale i rozmawiałem z nim poprostu drwiąco, co go nawet mieszało, byłem jednak zdecydowany nie pierwéj pójść w drogę, aż uprzejmy rycerz oddali się na kilka rzutów lasso. Ale jak tylko powiedziałem, że mieszkam u Harrysona, ostrożność stała się zby-
Strona:PL Pisma Henryka Sienkiewicza t.3.djvu/093
Ta strona została uwierzytelniona.
— 83 —