rego nie umiem ani opisać, ani wyrazić; jakaś powaga i majestat przyrodzenia nie czującego się jeszcze podbitém. Jakoż wszystkie pomniejsze caniony nie są zamieszkałe, i w wielu z nich, prawdopodobnie nikt jeszcze nie był.
Tymczasem szedłem ciągle naprzód, nie wiele troszcząc się o to, żem się zbłąkał. Wiedziałem, że każdy strumień wyprowadzi mnie koniec końcem na podgórza, a następnie na dolinę, na któréj leżą Anaheim, Santa-Ana, Orenge i t. d. Jakoż, zaraz po południu, począłem się wydostawać z labiryntu gór. Szczyty, po obu stronach strumienia, stawały się niższe i niższe; korytarz skalny zmieniał się w obszerną dolinę, krajobraz otwierał się coraz szerzéj. Wreszcie zatrzymałem się i spojrzałem przed siebie.
Góry skończyły się. Stałem jakoby na olbrzymim, wysokim, na jakie dwieście stóp, tarasie. Strumień spływał zeń po tak stroméj pochyłości, na dół, że tworzył prawie wodospad. U stóp tarasu widniał dom farmerski, bielejący wśród massy drzew gumowych[1]: tam zaczynała się dolina anaheimska, a raczéj step szeroki, powietrzny, przestronny, biegnący aż do brzegów oceanu.
Oparłszy się o karabin, patrzyłem nieruchomo z półgodziny na ową cudną dolinę. Na krańcu
- ↑ Eukaliptów.