sach. Miał i on swoje pszczoły, ale pilnował mu ich starszy brat, który kochał go jak syna. Mieszkali razem, Lucyuszowi bowiem nie chciało się budować domu. Czasem po kilka tygodni i miesięcy nie było go w domu. Za to, wróciwszy, przynosił zapasy skór pum, niedźwiedzi, rysiów i jeleni. Uchodził za niechybnego strzelca. W wyprawach swoich zapuszczał się przez pustynie, leżące z tamtej strony San Bernadino, aż do Arizony. Wogóle znać w nim było wesołego chłopaka, zaufanego w swój karabin i potężne muskuły, a niedbającego o jutro i rozmiłowanego w awanturach.
Goście ci, wraz z kilkunastu meksykanami, siedzieli nie w domu, dom bowiem składał się tylko z jednéj izby, którą do połowy zajmowało małżeńskie łoże Plesentów, ale obok domu, naokoło ogniska. Z powodu ciepłego klimatu, powszechnie przyjętym zwyczajem w górach jest, że mieszkańcy sypiają tylko pod dachem, siedzą zaś, gotują i jedzą na świeżém powietrzu. Moskitów, które stanowią plagę ciepłych krajów, i które wypiły tyle krwi mojéj nad oceanem Spokojnym w Anaheim, Landing, niéma tu wcale, nic więc nie staje na zawadzie temu życiu pod gwiazdami. Wreszcie, jak wszędzie, tak i u Plasentów, niedaleko domu i ogniska wznosiła się werenda, składająca się z czterech cienkich nieobciosanych pni platanowych, na których oparty był dach upleciony z liści
Strona:PL Pisma Henryka Sienkiewicza t.3.djvu/110
Ta strona została uwierzytelniona.
— 100 —