kleftów w Pindus. Bardziéj jeszcze dziko od Sama, Lucyusza, Dżaka i Plesenta wyglądali meksykanie. Siedząc w kuczki przy ognisku, obyczajem indyjskim, zachowywali na twarzach zarazem indyjską powagę i hiszpańską dumę, dziwnie odbijającą od podartéj odzieży, nieokrywającéj dostatecznie nagich kolan i łokciów. Przyszły mi na myśl widywane w dziecinnych latach obozowiska cygańskie. Też same twarze z rozrzuconym włosem, też same brody czarne jak krucze pióra, też łachmany zamiast odzieży; tylko powaga większa i pycha nieporównana i poczucie godności własnéj, jakiego niemasz między cyganami.
Wszyscy ci caballerowie byli to krewni pani domu i blizcy krewni między sobą. Kiedy zapoznawano mnie z nimi, wymieniano tylko ich imiona, więc: Doroteo, Francisco, Antonio, Jesus i t. p.; nazwisko zaś mieli wspólne: Salvadores y Guerra. Byli to, jak mi mówiono późniéj, potomkowie rodziny niegdyś bogatéj i mającéj obszerne posiadłości, która jednak w miarę jak kraj zaludniał się yankesami, straciła wszystko i zeszła na koczujące dzikie życie w górach.
Jestto zresztą los znacznéj części dawnych właścicieli ziemskich pochodzenia hiszpańskiego. Sprytniejsi, pracowitsi i przemyślniejsi amerykanie północni, zabrali im zwolna grunta, bogactwa, znaczenie, tak że dumni caballerowie zeszli na miejscowy proletaryat, który albo żyje w nieosiadłych
Strona:PL Pisma Henryka Sienkiewicza t.3.djvu/112
Ta strona została uwierzytelniona.
— 102 —