Strona:PL Pisma Henryka Sienkiewicza t.3.djvu/121

Ta strona została uwierzytelniona.
—  111  —

się jednak razem i jakby w pewném oddaleniu od Shrewsburych, Dżaka a nawet i Plesenta, zachowując zresztą w stosunkach z nimi zwykłą grzeczność. Było to nawet trochę śmieszne, rubaszni bowiem amerykanie widocznie nie byli zdolni ocenić jak należy, ani téj towarzyskiéj polityki, ani owych uprzejmości, i ze swéj strony, jako bogatsi uważając się za coś lepszego, obchodzili się cokolwiek protekcyonalnie z czarnowłosymi rycerzami. Zresztą harmonia panowała między obiema stronami jaknajlepsza, témbardziéj, że nie licząc pani Refugio, żaden z meksykanów nie umiał po angielsku, skwaterowie zaś północni bardzo mało po hiszpańsku.
Nakoniec wieczerza była gotowa. Zasiedliśmy do niéj pod werendą, nie na krzesłach, ale na starych ulach, mających kształt skrzynek. Lucyusz, ciągnięty przezemnie za język począł opowiadać swoje myśliwskie przygody.
By God! — mówił — rok temu niedźwiedź miał mnie już pod sobą, i gdyby nie Sam, przysięgam na tę prawą rękę, że nie siedziałbym tu w téj chwili.
Well — odrzekł na to flegmatycznie Sam gładząc podgardle — opowiedz dżentlemanowi swoje wyprawy do Arizony.
Weszliśmy więc na Arizonę. Lucyusz znał, jak utrzymywał, każdy jéj zakątek, zwiedzał ją bowiem ze starym awanturnikiem, nazwiskiem Rub. Wypytywałem go o indyan tamtejszych, apaczów