tystyczném marzeniem Bożém, gdzie promienne warkocze kaskad przewiązują się wstęgami tęczy, gdzie zwierciadła jezior, rzekłbyś, pochłonęły wszystek lazur niebieski, gdzie drzewa wznoszą się na czterysta stóp wysokości, a ziemia zatopiona powodzią kwiatów, o ścianę skalną zaczynają się bezpłodne i bezwodne stepy. O Arizonie słyszałem potém i inne opowiadania, w mniéj czarnych malujące się barwach, ale więcéj wierzę Lucyuszowi, ten bowiem był tam prawie wszędzie i wszystko własnemi oczyma oglądał.
Skończywszy o Arizonie, począł opowiadać dalszy ciąg swych przygód myśliwskich, przyczém rozmowa zeszła na niedźwiedzia, z którym mieliśmy rozprawiać się nazajutrz. Stary indyanin, Ramon zamieszkały u Plecentów, zabrał głos i oświadczył, że zwierz to jest „muy grande” (bardzo wielki). Dowiedziałem się jednocześnie, że właściwe kółko myśliwskie stanowią tylko dwaj Shrewsburowie, Dżak, Plesent i ja, bo przybyli meksykanie, za całą broń posiadają lassa i noże. Mieli zato pilnować obu wyjść z doliny, i wrazie, gdyby zwierz chciał się wymknąć tamtędy, rzucić na niego sznury i zatrzymać na miejscu. Starzy kalifornijczycy często wychodzą na niedźwiedzia tylko z lassami, ale niezrównana ta broń, może być skutecznie użytą wyłącznie z konia, zatém nie w urwiskach i zaroślach.
Strona:PL Pisma Henryka Sienkiewicza t.3.djvu/127
Ta strona została uwierzytelniona.
— 117 —