ciemne zwierzę wielkości średniego psa, przeskakujące tak szybko na następne drzewo, że Plesent nie zdążył za niém strzelić.
— Co to było? — spytałem.
— Lynx! pomorek na jego potomstwo! — odpowiedział Plesent. Przywiązuję dobrego psa w koralu, a jednak to nie pomaga. Przeszłego roku srebrny lew wybrał mi dwanaście koźląt i starego kozła, za którego w Los-Angelos zapłaciłem siedmdziesiąt pięć dolarów gotówką.
Szliśmy przez chwilę w milczeniu, przyczém oddaliłem się trochę na bok, wybierając drogę, jak mi się zdawało, krótszą, gdy nagle skwater zawołał:
— Nie tędy! nie tędy! ostrożnie, bo złapiesz się pan w żelaza.
Jakoż niewiele już do tego brakło. Dwa sąsiednie korale jeden z kozami, drugi z koźlętami, były to niby małe fortece, do których niełatwo było wedrzeć się wrogom. Ale nic téż nie nęciło tak wszelkiego rodzaju drapieżników, jak owa smakowita zdobycz. Całe życie Plesenta było ciągłą z niemi walką. Plesent, jeden z pierwszych zapewne skwaterów, wprowadził chów kóz angorskich w górach Santa-Ana i miał już z niego znakomite korzyści, wełna ich bowiem o wiele jest droższa od owczéj. Kalifornia hoduje wprawdzie setki tysięcy, a może i miliony owiec, ale hodowla ta trafia na jedną nieprzezwyciężoną jeszcze dotąd
Strona:PL Pisma Henryka Sienkiewicza t.3.djvu/129
Ta strona została uwierzytelniona.
— 119 —