Shrewsbury wyciągnął nogi, pogładził podgardle, i zwróciwszy się ku gospodarzowi, rzekł:
— Well! jutro wstaniemy o świcie!
Udaliśmy się na spoczynek. Meksykanie poszli do szopy, gdzie znajdowało się trochę słomy jęczmiennéj, ale gdzie stał także odłączony od stada stary kozieł, zatruwający powietrze, Shrewsburowie zaś, ja i Dżak, pokładliśmy się koło ogniska. Mimo, że byłem niezmiernie zmęczony, a może właśnie dlatego, nie mogłem usnąć. Lucyusz, Monika, stary Ramon, jutrzejszy szary niedźwiedź, wszystko to krążyło w bezładném zwichrzeniu w méj głowie. Przytém w uszach brzmiały mi ciągle monotonne dzwonki kóz; czasem zakwiczały konie; czasem zawyły na szczytach dalszych gór zwierzęta, to znów psy zrywały się nagle i biegnąc z hałaśliwém ujadaniem, niknęły w ciemnościach; sen zamknął mi powieki dopiero koło godziny drugiéj, gdy ognisko zasuło się popiołem i wygasło prawie zupełnie.
Rozbudził mnie chrzęst żelaznego stempla w lufie. Otwarłszy oczy ujrzałem w półmroku, w półświetle, ogromną postać Lucyusza, pochyloną nad długą rurą karabina. Starszy Sam nie spał już także, meksykanie ruszali się pod szopą, a w okienku Plesentów połyskiwało światło. Na niebie był