rozkosz płucom, gdyby nie to, że miejscami zatruwały je obrzydliwe wyziewy skunksów, czyli śmierdzieli amerykańskich, małych czarnych zwierzątek, nader obfitych w tych górach. Straszliwy zapach, jaki wydają, nie jest niczém więcéj, jak tylko nadmiarem piżma, a zatém substancyi, która w małéj ilości atomów jest nawet wonna, ale w nadmiarze poprostu dusi. Dom, pod którym ukrywa się skunks, staje się absolutnie nie do mieszkania; zapach wchodzi nosem, gardłem, przepełnia płuca, sprawia krztuszenie się i wymioty. Nie znoszą go nawet psy, kury zaś, poczuwszy go, wpadają w zupełne omdlenie.
W ciągu naszego pochodu, trzy lub cztery razy natrafialiśmy na ów zapach, tak że z największém wysileniem potrafiłem wstrzymać się od kaszlu. Doszliśmy wreszcie do owego wzgórza wystającego, jakby trójkąt, nad okrążającym je strumieniem. Nadzieja znalezienia na niém zwierza zmieniła się prawie w pewność, gdy stary Ramon ukazał nam tuż u jego stóp wielki kamień porośnięty delikatnie ślizką warstwą mchu. Zwierz widocznie wdzierał się po nim na wzgórze, i wdzierał się niedawno, mech bowiem wilgotny, widocznie świeżo był pościerany, w kresach zaś utworzonych przez ześlizgiwanie się straszliwych pazurów, błyszczała rosa nocna. Ramon wskazawszy nam te ślady, wyszepnął cicho: „orso,” i zaraz potém rozdzieliliśmy się na dwie partye. Lucyusz, Sam i Plesent,
Strona:PL Pisma Henryka Sienkiewicza t.3.djvu/141
Ta strona została uwierzytelniona.
— 131 —