czas na nie cała ludność meksykańska i wielu yankesów z miasta i okolicznych farm.
Wieczorem tego samego dnia przybyło do osady Plesenta trzech indyan z dzikiego jeszcze zupełnie pokolenia Cachuilla, zamieszkałego z drugiéj strony Santa-Ana. Twarze ich koloru ciemno-czerwonego, były podobne do cygańskich. Na głowach nie mieli piór ani warkoczy, ale włosy ich spadały w grubych splotach po obu stronach głowy. Ubrani byli w mokasiny ze skór jelenich, i w pewien rodzaj koszul nie osłaniających piersi. Wogóle wyglądali raczéj na żebraków niż na wojowników, i w niczém nie przypominali mi Siouxów, których kilku widziałem na kolei dwóch oceanów. Nie było w nich ani téj obojętności, ani téj energii, ani dumy. Ciała ich przytém wydawały pewien przykry zapach, który szczególnie drażnił powonienie psów naszych. Ani jeden z tych trzech nie miał strzelby, uzbrojeni byli w łuki, strzały i toporki obsadzone na rękojeściach z drzewa zwanego „hicoro.” Rozmawiałem z nimi z pomocą starego Ramona, żaden bowiem nie umiał ani po angielsku, ani po hiszpańsku. Biédacy ci powiedzieli, że głód panuje w ich wigwamach, i że idą do białych prosić, aby im dali co jeść.
— Czyż czerwoni wojownicy nie mogą zabijać jeleni i bitornów? — pytałem przez Ramona. Na to „U-wa-ka,“ starszy widać od innych odrzekł:
Strona:PL Pisma Henryka Sienkiewicza t.3.djvu/150
Ta strona została uwierzytelniona.
— 140 —