— Odkąd deszcze spadły w górach, jelenie nie schodzą pić do źródła, czerwoni zaś nie mogą doścignąć ich na szczytach.
— A czy nie mają krów i owiec?
— Mieli je, ale zjedli, przytém wiele owiec zdechło im z braku wody.
— Czy rozeszło się całe pokolenie?
— Nie: zostały skwawy, starcy i dzieci, młodzi zaś poszli szukać pracy u białych.
Dałem im trochę tytuniu i wódki. Kupiłem także łuk i strzały; a raczéj dostałem je wzamian za nóż. U-wa-ka pokazywał, jak się strzela z łuku, i oddaliwszy się na chwilę ze mną między dęby, przeszył strzałami kilku dzięciołów i błękitniaków. Probowałem potém i ja, ale lubo pokazało się, że potrafię naciągnąć łuk daleko silniéj od wygłodzonego indyanina, jednakże strzały, które wypuszczałem, przechodziły o kilka łokci od celu, gdy tymczasem on nie chybiał prawie nigdy. Mając zamiar pomieszkać trochę w indyjskich wigwamach, pytałem kiedy wojownicy wrócą napowrót z za gór. Odpowiedzieli mi, że za miesiąc. A czy mnie przyjmą?
— Przyjmą i cieszyć się będą. Brat biały będzie polował razem z czerwonemi w wąwozach, przyjedzie kiedy zechce, odjedzie kiedy zechce, będzie zasiadał u ogniska czerwonych, palił z nimi i nikt z pokolenia Cachuilla nie podniesie na
Strona:PL Pisma Henryka Sienkiewicza t.3.djvu/151
Ta strona została uwierzytelniona.
— 141 —