niego ręki. Tymczasem Lucyusz, który słuchał zdaleka naszéj rozmowy, zbliżył się i pytał:
— Jakto, chcesz pan mieszkać w ich trzcinowych namiotach?
— Tak jest?
— I nie obawiasz się?
— Czyżby mieli się rzucić na mnie?
— Nie, bo gdyby który z tych czerwonych dyabłów śmiał to zrobić, roztrzaskaj mu łeb w jego własnym wigwamie.
— Z pewnością to zrobię.
All right! ale nie obronisz się pan innemu niebezpieczeństwu, to jest wszom. Ja, mówił daléj Lucyusz, znam ich z tego, i by God! gdybym miał dziś w kieszeni tyle dwódziesto-dolarówek, ile każda z tych małp ma wszy w głowie, założyłbym bank we Frysko (San-Francisko).
Wyznaję, że słowa Lucyusza ostudziły trochę moją chęć pożycia między czerwonoskórymi, a nawet na razie zmniejszyły sympatyę do nich. Swoją drogą jednak biédacy ci zasługują pod każdym względem na litość. Pokolenia zamieszkujące północne prerye Stanów, i pokolenia południowe, jako to, Apacze i Komencze, umieją się bronić przynajmniéj; mają jeszcze jaką taką siłę oporu; ale indyanie kalifornijscy dali już zupełnie za wygranę. Nikt o nich nie wie, mało kto o nich słyszał. Najlepszym tego dowodem jest, że zanim udałem się w góry, bardzo wielu kalifornijczyków zarę-
Strona:PL Pisma Henryka Sienkiewicza t.3.djvu/152
Ta strona została uwierzytelniona.
— 142 —